Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
shadowhunter22
Administrator
Dołączył: 16 Sty 2010
Posty: 641
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 2 razy Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Śląsk Płeć: Boy
|
Wysłany: Pon 0:07, 18 Sty 2010 Temat postu: FRANEK KLUSKI - ASTRALNY WĘDROWIEC |
|
|
FRANEK KLUSKI - ASTRALNY WĘDROWIEC
Teofil Modrzejewski i Franek Kluski to jedna i ta sama osoba. Modrzejewski był utalentowanym poetą i wziętym przedwojennym dziennikarzem kilku ilustrowanych pism literackich, a także odpowiedzialnym ojcem rodziny i uczestnikiem wojny polsko-bolszewickiej. Franek Kluski zasłynął w dwudziestoleciu jako niezwykle zdolne medium. To tak, jak gdyby dwie męskie dusze żyły w jednym ciele. Utrzymywały ze sobą dość chłodne, ale poprawne stosunki, w każdym razie nie wchodziły sobie w paradę.
Modrzejewski przybrał pseudonim Franciszek Kluski, kiedy zdecydował, że na poważnie zajmie się duchami. Był już wtedy dojrzałym mężczyzną. Historia jego znajomości z zaświatami zaczęła się jednak znacznie wcześniej, już w dzieciństwie.
Był nietypowym dzieckiem. Lubił samotność i ciszę. Ulubioną zabawą małego Teosia było budowanie namiotów z krzeseł i kapy na łóżko. Kiedy konstrukcja była gotowa, chłopiec wyciągał z biblioteki rodziców grube, oprawione w skórę tomiszcza i chował się z nimi do swojego namiotu. Nie umiał jeszcze czytać, książek nie wybierał jednak przypadkiem. Brał tylko te, które wyglądały najbardziej tajemniczo.
W namiocie potrafił przesiadywać całymi godzinami. Rodzice nieraz go pytali, co tam robi. Wtedy im odpowiadał:
- Chcę zobaczyć Kreta.
- A czy ty wiesz, co to jest kret? W mieście chcesz zobaczyć kreta? - irytowała się matka.
Te denerwujące matkę odpowiedzi chłopca bardzo zaintrygowały jego rodzeństwo. Teoś umówił się z braćmi i siostrami, że pokaże im Kreta, kiedy rodziców nie będzie w domu. Niedługo potem rodzice dzieci wybrali się do teatru, zostawiając je pod opieką nastoletniej niańki. Kiedy tylko wyszli, w salonie zjawiły się wszystkie wtajemniczone w plan Teosia dzieci. Tego wieczora powstał namiot znacznie większy niż zwykle. Tak duży, że wszyscy mali uczestnicy spotkania mogli się w nim spokojnie zmieścić.
Dzieci weszły do namiotu i znieruchomiały w oczekiwaniu. Na dworze panował siarczysty mróz, w stojącym w kącie kaflowym piecu było więc rozpalone. Nagle zaczęły stamtąd dobiegać donośne stuki i trzaski. Niańka chciała zmniejszyć ogień, ale gdy dźwięki przybrały na sile, nawet nie mogła się ruszyć z miejsca. Z wyjątkiem Teosia wszyscy zamarli z przerażenia.
Teoś jak gdyby nigdy nic wygramolił się z namiotu i podszedł do pieca. Zgasła oświetlająca salon lampa.
Z pieca zaczęły się wydobywać smugi błękitnej mgły,
która owijając się wokół chłopca, zasnuwała cały salon.
Z ust dzieci wydarł się przeraźliwy krzyk. Nieco tylko uspokoiły je słowa Teosia:
- To Kret, tak przychodzi Kret, przecież czekamy na niego.
Gdy chłopiec wrócił do namiotu, dzieci otoczyły go wianuszkiem. W pokoju słychać było szelest jakichś kroków. Wiszący na ścianie od lat zepsuty zegar zaczął wydzwaniać kuranty.
Teoś odezwał się dziwnie zmienionym głosem:
- Droga, która wiedzie do Kreta, jest bardzo długa, trzeba się przeciskać przez długie, ciasne korytarze, a potem zatrzymać się i czekać, aż ciemności się rozwidnią, wtedy dopiero staje się łatwiejsza. Dzieci, które umarły, grzebane są w ziemi właśnie dlatego, żeby mogły łatwiej dostać się do Kreta.
Podczas seansów z ciała Modrzejewskiego dobywała się ektoplazma, która przyjmowała kształty ludzi, przedmiotów lub zwierząt. 30 sierpnia 1919 roku ukazała się zjawa drapieżnego ptaka.
Podczas seansów z ciała Modrzejewskiego dobywała się ektoplazma, która przyjmowała kształty ludzi, przedmiotów lub zwierząt. 30 sierpnia 1919 roku ukazała się zjawa drapieżnego ptaka.
W całym salonie było bardzo ciemno, namiot jednak rozświetlała błękitna poświata. Powoli zaczęły się z niej wyłaniać jakieś kształty. Malcy rozpoznali w nich swoje zmarłe rodzeństwo. Postacie zmarłych dzieci zaczęły niknąć, zanim jeszcze stały się w pełni wyraźne. W ich miejsce ukazała się świetlista szczelina. Widać przez nią było amfiladę pokoi i korytarzy oświetlonych rzęsistym światłem. W pokojach unosili się przezroczyści, promieniujący od wewnątrz ludzie. Dzieci patrzyły na to zachwyconymi oczami. Każdemu dziecku wydawało się, że kiedyś już tam było. Parę z nich, chcąc zobaczyć więcej, próbowało powiększyć dłońmi szczelinę. Szczelina jednak zaczęła się rwać i plątać, a następnie rozpłynęła się w błękitnej mgle, niczym niesione przez wiatr babie lato. Zaszczekał pies. Do domu weszli rodzice.
- Mamo, tato, widzieliśmy Kreta! - zawołały na przywitanie dzieci. Rodzice byli nie na żarty rozgniewani. Dochodziła dwunasta w nocy, a cały dom stał jeszcze na nogach. Szybko posłali dzieci do łóżek i dali reprymendę niani.
Nazajutrz stanowczo zakazali Teosiowi zabawy w budowanie namiotów. Zabronili także nawet wspominać o krecie. Mimo to chłopiec nie zrezygnował z wypraw do królestwa Kreta. Znalazł na to tylko inny sposób. Nauczył się opuszczać swoje własne ciało.
Każda taka wyprawa kosztowała go dużo wysiłku, ale nie mógł z nich zrezygnować. Zawsze zaczynało się to tak samo.
Podczas seansów z ciała Modrzejewskiego dobywała się ektoplazma, która przyjmowała kształty ludzi, przedmiotów lub zwierząt. 30 sierpnia 1919 roku ukazała się zjawa drapieżnego ptaka.
Doznawał uczucia, że się topi i dusi.
W końcu ku swojej wielkiej uldze wydobywał się z ciała.
Odnajdywał świetlistą smugę i przedostawał się przez nią na drugą stronę, pod podszewkę świata, jak nazywał dla siebie królestwo Kreta. Po powrocie czuł się bardzo niewygodnie w swoim ciele. Nie było do niego dopasowane, jak źle skrojona piżama. Wiedział, że zanim uda mu się z nim w pełni zespolić, jeszcze się sporo nacierpi... Moment ten prędzej czy później musiał jednak nadejść. Gdy o tym myślał, płakał. Rozumiał, że będzie to równoznaczne z końcem jego wypraw.
Z biegiem czasu podróże Teosia do Królestwa Umarłych stawały się coraz rzadsze. W końcu zupełnie ustały. Dopiero po latach, jako już dojrzały mężczyzna, znów zaczął się spotykać z mieszkańcami podziemnego świata. Tym razem to nie on udawał się do nich, tylko oni do niego.
Niezwykłe zdolności Modrzejewskiego zostały odkryte zupełnie przypadkiem. Pod koniec 1918 roku dziwnym zbiegiem okoliczności znalazł się on na seansie spirytystycznym z udziałem sławnego medium - Jana Guzika. Seans trzeba było szybko przerwać, bo Guzik bardzo się śpieszył. Zawiedzeni takim obrotem sprawy zebrani, postanowili kontynuować seans bez medium. Udało się. Nadprzyrodzone zjawiska występowały z takim samym nasileniem jak przed wyjściem Guzika. Dla zebranych bardzo szybko stało się jasne, że zawdzięczają to Modrzejewskiemu. Wkrótce potem przybrał on pseudonim Franek Kluski.
Kluski był bardzo pracowitym i oddanym swemu powołaniu medium. Regularnie uczestniczył w seansach spirytystycznych i współpracował z najwybitniejszymi w tym czasie badaczami zjawisk paranormalnych. Przysporzyło mu to wielu nowych, wiernych przyjaciół, nie powiększyło jednak dochodów. Kluski nigdy nie wykorzystywał swoich nadprzyrodzonych zdolności do zarabiania pieniędzy. Wzmagało to jeszcze do niego sympatię.
Na seansach z jego udziałem odnotowano w sumie 243 zjawy i widziadła. Niemało z nich utrwalono na zdjęciach. Jeszcze więcej upamiętniono w odlewach parafinowych fragmentów ich postaci, co było znakiem firmowym Kluskiego, uznawanego za mistrza nad mistrzami wśród mediów materializujących duchy. Świadkami tych eksperymentów było około 400 osób. Nikt z nich nie poddał w wątpliwość uczciwości Kluskiego. Nie zrobił tego nawet ktoś o tak wnikliwym i krytycznym umyśle, jak Tadeusz Boy-Żeleński.
Boy i Kluski pracowali w jednej redakcji. Awarie elektryczności zdarzały się tam częściej niż gdzie indziej. Mimo tych drobnych uciążliwości, na które narażeni byli redakcyjni współpracownicy medium, Boy bardzo się z nim zaprzyjaźnił. A nawet znajomość tę poczytywał sobie za zaszczyt.
Boy na zorganizowanym przez Kluskiego seansie znalazł się 21 lutego 1924 r. Na ten seans przybyło siedem zaproszonych osób. Kiedy wszyscy dotarli, na stole pojawił się kociołek z roztopioną parafiną i mała czerwona lampka. Zgaszono światło, zgromadzeni zdjęli marynarki i kręgiem zasiedli za stołem. Medium zasnęło. Po kilku minutach pojawiły się latające migotliwe światełka. Zgasła czerwona lampka. W miarę upływu czasu światełek przybywało. Wisząc nisko nad stołem, roztaczały wokół siebie dyskretną mgiełkę. W powietrzu czuć było zapach ozonu. Boy poczuł dotyk jakiejś niewidzialnej dłoni. Ktoś ścisnął jego palce.
Chwilę potem miał je już pokryte parafiną.
Na stole pojawiły się parafinowe odlewy astralnych rąk.
Tymczasem spomiędzy latających światełek wyłonił się duży świetlisty krążek, jakby księżyc w pełni. To unosił się pod sufitem, to znów krążył nad głowami zgromadzonych. W jego świetle ukazała się męska głowa w wojskowej czapce z insygniami porucznika. Boy zwrócił się do zjawy: "Pogłaszcz mnie", następnie poprosił:
"Pocałuj". Zjawa spełniła obie zachcianki z ochotą. Po zjawie porucznika przyszedł duch włoskiego bohatera narodowego, Battistiego. Typowa włoska twarz z bródką według dziewiętnastowiecznej mody. Boyowi udało się z nim nawet trochę poświntuszyć po włosku.
W powietrzu narastał zapach dzikiej róży. Seans powoli dobiegał końca. Kluski podniósł oczy i spytał: "Było co?" Był jeszcze nieprzytomny. Za chwilę spytał o to samo ponownie. Miał zmatowiałe oczy i obrzękłą twarz. Wyjął chustkę i przycisnął ją do twarzy. Zaczął spazmatycznie kaszleć. Cała chustka nasiąkła krwią.
"Kto by go widział w tym stanie, temu z pewnością w głowie nie powstałaby myśl, aby ten człowiek zapraszał nas po to, aby urządzać naszym kosztem mistyfikację! Nie można ani chwili wątpić, jesteśmy w obliczu cudownej właściwości" - pisał Tadeusz Boy-Żeleński na łamach "Kuriera Porannego" w relacji z seansu z Kluskim, zatytułowanej "Godzina w krainie czarów".
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
|